piątek, 10 kwietnia 2015

1. miesiąc - walka o przetrwanie

Mój urwis skończył dziś 14 miesięcy. Świetny wiek - z punktu widzenia matki, obecnie nie mogę się moim dzieckiem nacieszyć! Dogadujemy się świetnie, uwielbiamy razem spędzać czas, kocham go nad życie - oczywiste chyba.

Dziecko w tym wieku jest komunikatywne, ale nie gadatliwe (u nas dominuje język migowy i analiza pomruków albo pisków, rozpoznaję bezbłędnie co który rodzaj oznacza). Nosi jeszcze pieluszkę, ale ma za sobą próby sikania do nocniczka (raczej te mniej udane, bo zazwyczaj obsikiwany jest obszar obok nocnika w trakcie gdy zachęcam go żeby usiadł). Dieta rozszerzona do granic możliwości, wspólny zdrowy obiad to u nas coraz częściej norma. Ponadto Młody jest na tyle mobilny, że można wyjść na spacer za rękę - jest to frajdą samo w sobie ale ma też taką zaletę, że dotleniony i zmęczony fizycznie malec wieczorem chętnie idzie spać. Poza tym poznawanie świata z perspektywy istoty stopającej samodzielnie po ziemi jest milion razy ciekawsze niż z perspektywy wózka - nie umyka żaden patyk, kamyk czy listek,
Zanim jednak osiągneliśmy stan ogólnej szczęśliwości musieliśmy przebyć niełatwą drogę. Dla upamiętnienia i ku przestrodze innym podzielę się z Wami tym co czułam na najwcześniejszych etapach macierzyństwa.
Pierwszy miesiąc. Po powrocie ze szpitala dopadł mnie mały stres, bo do tej pory zawsze był przy mnie ktoś kto odpowiadał na nurtujące młdą matkę pytania, a teraz jak ja sobie poradzę? Nie było źle, ale dopadł mnie kilkudniowy bejbi blues. Nie życzę nikomu, masakra! Aczkolwiek w związku ze zmianami hormonalnymi które nota bene zajść muszą w organizmie kobiety, jego wystąpienie jest wielce prawdopodobne. Na przemian płakałam ze szczęścia i z przerażenia (więc z boku patrząc: ryczałam na okrągło). Łapałam doła bo: karmienie trwało długo, młody za długo spał, młody miał kolkę etc.
Generalnie pierwszy miesiąc należy PRZETRWAĆ, bez analizowania czy jest się matką roku czy też nie. Trochę rozczarowało mnie to, że nie było miejsca i czasu na uczucia wyższe. Owszem gdy moje cudo spało wpatrywałam się w niego jak w obrazek, ale nie czułam wzajemności. Byłam tylko cycem co wykarmi, rękoma które obejmą. Poza tym jak tu egzaltować miłość nad życie skoro 99% czasu i 200% mocy poświęca się na pielęgnację i karmienie dziecka? Bo jak nie zmienianie pieluszki (co karmie zdarzała nam się kupa) to pielęgnacja kikuta, obcinanie pazurków, kąpiel, ubieranie, ulanie, znowu przebieranie... Nudne to w całej swej powtarzalności ale w ten włąśnie sposób wyraża się w pierwszych tygodniach miłość do maleństwa :)
Pierwszy miesiąc to walka, jeśli nie z właśnym zmęczniem/niedospaniem to np. z zaparciami malucha. Jeśli przetrwaliście ten pierwszy miesiąc bez strat w ludziach to dla mnie już zyskałaś tytuł matki roku! Tak trzymaj, teraz będzie już tylko lepiej! (c.d.n.)

piątek, 3 kwietnia 2015

Matka polka pracująca

W związku z moim bliskim powrotem do pracy (od maja, sic!) od jakiegoś czasu oswajam się z tą myślą. Obecnie jestem na etapie pewności i umiarkowanego spokoju. Łatwo nie było! Od paniki i niechęci przed tym co nieuchronne dotarłam aż tu i mam pewność, że dzięki macierzyństwu wiele zyskałam jako pracownik (a w zasadzie zyskał to mój szef:). Przechodzę do listy cech, dzięki którym uważam siebie (i każdą inną mamę) za wymarzonego pracownika:
1. Pracuję z klientem trudnym, wymagającym, VIP klasa a mimo to udaje nam się osiągać porozumienie.
2. Efektywnie zarządzam czasem. Wiem, że nie należy się rozdrabniać tylko w danym momencie robić to, co jest priorytetem. Może wstyd się przyznac ale tak w 100% nauczyłam się tego dopiero przy dziecku. Już  nie zdarzy mi się zbyt późno zabrać za sprawozdanie, bo oznaczałoby to ewentualne nadgodziny a co za tym idzie mniej czasu z dzieckiem, oł noł! never!
3. A co jeśli zadań priorytetowych jest w danej chwili kilka? Multizadaniowość to teraz moje drugie imię :)
4. Szybko się uczę. W ciągu roku posiadłam podstawy wiedzy z zakresu epidemiologii, dietetyki, logopedii i psychologii dziecięcej. Komentarz jest zbędny.
5. Jestem kreatywna jak nigdy! Ten mały diabełek wyzwala we mnie tyle pomysłów, że szok. Od urządzania pokoju zaczynając a kończąc na produkcji zabawek domowej roboty.
6. Motywację do pracy mam ogromną! Nosi ona imię mojego syna. Bo to przecież dla niego chcę harować jak wół, dla jego zabawek, pieluszek bucików i zadowolenia. Dla jego wakacji z rodzicami, jego wycieczek małych i dużych. Miło jeśli się przy okazji swoją pracę lubi ;)

Ostatnio będąc w pracy usłyszałam odkolegi, który zobaczył mnie po roku nieobecności, słowa: "nic się nie zmieniłaś". Nieprawda. Zmieniłam się na lepsze.

Trzymajcie kciuki za mój w miarę bezbolesny powrót do pracy! Wiem, że przez te 8h każdego dnia będę tęsknić za moim łobuziakiem ale nie można wiecznie siedzieć w domu.